W tym roku przypada 30-lecie firmy Konsbud Audio, jednego z wiodących dystrybutorów urządzeń pro audio, a także integratora systemów elektroakustycznych oraz technologii scenicznych. W portfolio firmy znajdują się uznane na całym świecie marki, takie jak: Allen & Heath, Audio-Technica, Apart, Avid, Cordial, DHD, d&b audiotechnik, Genelec, Green-GO, KLANG, Markbass, Neutrik, NTi i Stage Tec. Z okazji okrągłego jubileuszu spotkaliśmy się z prezes, Agnieszką Pyrich i dyrektorem sprzedaży, Jarkiem Kierkowskim, aby porozmawiać o początkach kariery, historii firmy, jej ważnych momentach oraz życiu prywatnym.
Konsbud – KONStrukcje BUDowlane – taka jest geneza nazwy Konsbud, której oddział Audio powstał w maju 1989 roku z inicjatywy Jerzego Kowalewskiego, a przy współudziale Magdaleny i Włodzimierza Pospiechów. Dział miał się zajmować wyposażaniem obiektów kultury w instalacje audio.
Marcin Ziniak, Muzyka i Technologia: Właśnie taką działalność w dużej mierze prowadzicie obecnie…
Agnieszka Pyrich, Konsbud Audio: Tak, historia zatacza koło… i choć wtedy, 30 lat temu, te plany nie do końca się zrealizowały, to dziś, oprócz działalności dystrybucyjnej, jesteśmy jedną z kilku największych firm zajmujących się integracją ogólnie pojętych technologii scenicznych w obiektach kultury i użyteczności publicznej, a także radia i telewizji.
MZ: Wróćmy do początków…
AP: Gdy okazało się, że pierwotnych planów nie da się zrealizować, rodzice położyli nacisk na rozwój firmy w kierunku rynku instrumentów muzycznych. Obydwoje wywodzili się z rodzin, gdzie muzykowanie było istotnym elementem życia: tata – dyrektor i dyrygent chóru, a później dyrektor Polskich Nagrań, mama – z wykształcenia biolog, ale z domu córka Witolda Rowickiego, wybitnego dyrygenta, założyciela Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach i wieloletniego dyrektora artystycznego Filharmonii Narodowej w Warszawie (1950-1977). I tak, na początku lat 90-tych zostaliśmy dystrybutorem takich marek jak CASIO, YAMAHA, KORG. Jednak wkrótce, gdy w nowopowstającej rzeczywistości w realiach wczesnego kapitalizmu kultura i muzykowanie narodu zostało zepchnięte na dalszy plan, a jednocześnie dynamicznie zaczął rozwijać się rynek medialny, rodzice podjęli decyzję o przeformatowaniu obszaru działalności na rynek pro-audio ze szczególnym uwzględnieniem rynku radiowo-telewizyjnego. Firma Konsbud Audio zyskała samodzielną osobowość prawną, wyodrębniając się ze struktur holdingu Konsbud, lecz zatrzymując pierwszy człon nazwy firmy-matki.
Łukasz Kornafel, Muzyka i Technologia: Jakie marki znalazły się wtedy w portfolio firmy?
AP: Pierwszymi firmami, których wyłączne przedstawicielstwa pozyskaliśmy w latach 1991-1993 były: Neutrik, Studer i Sennheiser. To my wprowadziliśmy i ugruntowaliśmy te marki na polskim rynku. Dystrybutorem firmy Neutrik jesteśmy po dziś dzień.
ŁK: Czy w tamtych czasach była już Pani jakoś związana z firmą rodziców?
AP: Gdy w 1989 roku wróciłam do Polski po rocznym pobycie w Anglii, z bardzo dobrze zdanym egzaminem uprawniającym do nauczania języka angielskiego, moim marzeniem było otwarcie w Polsce szkoły językowej. Jednak, gdy pięć lat później zostałam absolwentką wydziału lingwistyki stosowanej Uniwersytetu Warszawskiego, los spłatał mi figla i trafiłam jako tłumacz do firmy obrotu nieruchomościami. Jednak przez cały okres studiów wspomagałam rodziców w firmie, pracując jako hostessa na stoisku Konsbud Audio na targach, a także jako tłumacz na wyjazdach zagranicznych lub w czasie spotkań z kontrahentami w Polsce.
MZ: Coś szczególnego zapadło Pani w pamięci z tamtych czasów?
AP: Tak, negocjacje z przedstawicielami firmy Yamaha! Rozmowy odbywały się z udziałem dwóch tłumaczy – ja tłumaczyłam z polskiego na angielski, a jeden z Japończyków – z angielskiego na japoński. Jak się domyślacie, przekazanie każdej myśli trwało dosyć długo, co mnie – młodą, energiczną osobę – nieco niecierpliwiło. Ale największym „cierpieniem” dla mnie było to, że po przetłumaczeniu każdego fragmentu, następowała dłuższa cisza, twarze Japończyków pozostawały kamienne i przez kilka długich minut czekaliśmy na odpowiedź. Rozmowy trwały kilka godzin i nie wiedzieliśmy, czym się zakończyły. Nasi kontrahenci z Japonii nie pokazali żadnych emocji, nie dali po sobie poznać, czy chcą z nami współpracować. W tamtych czasach było to dla nas niezrozumiałe zachowanie. Dziś, gdy kultura Japonii jest mi o wiele bliższa, a wręcz cenię ją jeszcze bardziej po odwiedzeniu tego kraju i poznaniu mieszkańców, w pełni rozumiem tę „procedurę”.
Agnieszka Pyrich jako hostessa na stoisku Konsbud Audio – rok 1991 (fot. archiwum Konsbud Audio).
ŁK: Czy może Pani przytoczyć pierwsze realizacje/wdrożenia sprzętu, które odbyły się jeszcze pod wodzą rodziców?
AP: Jednymi z pierwszych realizacji były, po utworzeniu w 2002 roku działu projektów i realizacji, warszawski Traffic Club przy ul. Brackiej, Hotel Villa Park Wesoła i sala konferencyjna Banku PKO BP przy ul. Puławskiej. To były maleńkie instalacje w porównaniu do tego, co robimy obecnie.
MZ: Kiedy na stałe dołączyła Pani do Konsbud Audio?
AP: To był koniec 1997 roku, gdy mój ówczesny pracodawca (z brytyjskiej firmy obrotu nieruchomościami przeszłam wraz z szefami-Anglikami do amerykańskiej) nie okazał się mistrzem w relacjach pracodawca-pracownik, podjęłam decyzję, po długich namowach rodziców, by dołączyć na stałe do zespołu Konsbud Audio.
ŁK: Czy od razu powierzono Pani stanowisko prezesa lub choćby wiceprezesa?
AP: Nie, oczywiście, że nie. Rodzice przez długie lata przyglądali mi się i oceniali, czy poradzę sobie w prowadzeniu firmy. Wysłali mnie również na kurs zarządzania do Anglii. W poprzedniej pracy w firmach obrotu nieruchomościami szybko awansowałam z tłumacza na prawą rękę dyrektora zarządzającego i kierowałam całym biurem, więc byłam wewnętrznie przekonana, że podołam temu zadaniu.
ŁK: I udało się?
AP: Skoro dziś rozmawiamy – to raczej tak. Rodzice zdecydowali o przejściu na emeryturę i 4 lutego 2005 roku zamknęli za sobą drzwi biura. Służbowo spotkaliśmy się dopiero na Wigilię firmową.
MZ: Jak wspomina Pani początek kariery na stanowisku prezesa?
AP: Nie było łatwo, na pewno część moich decyzji była podejmowana na początku „po omacku” lub – jak kto woli – kierując się intuicją, ale z biegiem lat zyskałam sporo doświadczenia, a także udało nam się, wspólnie z mężem, zbudować fantastyczny zespól ludzi, dzięki którym zaszliśmy tak daleko.
MZ: Od kiedy razem pracujecie i w jakich okolicznościach trafił Pan do firmy Konsbud Audio?
Jarosław Kierkowski, Konsbud Audio: W zasadzie, to należałoby o to chyba zapytać red. Tomasza Wróblewskiego, bo to on poniekąd został sprawcą naszego pierwszego spotkania. Pracując w tamtych latach dla firmy Fotis Sound, publikowałem od czasu do czasu artykuły w Estradzie i Studio. Konsbud Audio zaś poszukiwał do współpracy kogoś z doświadczeniem w branży koncertowej. Agnieszka zadzwoniła do Tomka, a Tomek z kolei polecił moją osobę. Teoretycznie przypadek, choć oboje jesteśmy głęboko przekonani, że przypadki w życiu nie istnieją i każde wydarzenie przytrafia nam się „po coś”. Pytanie tylko, czy potrafimy z takich zdarzeń wyciągać potrzebne wnioski i odbierać życiowe lekcje albo korzystać z podarowanych nam szans.
MZ: Jakie były początki Pana kariery w branży nagłośnieniowej?
JK: Myślę, że podobne jak wielu osób w naszym biznesie. Po prostu zorientowałem się, że po studiach raczej nie zostanę ani gwiazdą rocka ani światowej sławy gitarzystą klasycznym (kończyłem średnią szkołę muzyczną na tym instrumencie, a potem wydział edukacji artystycznej). Ponieważ zawsze miałem jakąś smykałkę do technikaliów, zorientowałem się, że ukształtowana wrażliwość muzyczna, parę lat doświadczeń scenicznych jako muzyk w kilku składach – tu akurat na basie elektrycznym, bo było stosunkowo prosto przesiąść się z gitary klasycznej na bas – może zaowocować wykorzystaniem tej wiedzy i umiejętności w branży elektroakustycznej. Miałem też za sobą epizody pracy studyjnej, ale również pedagogicznej, a nawet bycia członkiem zespołów wykonujących chóralnie muzykę dawną. Potem dość krótko pracowałem z kilkoma firmami na Śląsku, skąd pochodzę, ale to były dawne czasy. Potem przez jakieś 8 lat pracowałem jako realizator dla firmy Fotis Sound i FS Audio, co zawsze bardzo sobie ceniłem w moim zawodowym życiorysie. Zresztą Fotios – właściciel Fotis Sound często żartował na mój temat, przytaczając historię o kiepskim gitarzyście, którego „z braku laku” przerzucają na bas (zawsze to prościej, gdy strun mniej i wszystkie strojone tylko w kwartach), a potem – ponieważ jest również kiepskim basistą – trafia do Fotis Sound jako realizator. Co do wielu epizodów zawodowych i różnych kolei losu uważam, że moje życie zawodowe nie mogło się lepiej ułożyć. Doświadczenia z obu stron sceny – zarówno z tzw. muzyką klasyczną jak i tzw. rozrywkową, choć nie lubię tego określenia – doświadczenia studyjne, koncertowe, praca zarówno jako inżynier systemu, jak i realizator monitorowy czy FOH, ale też nierzadko jako stagehand czy „zwijacz pionu” są tym, co pozwala poznać naszą branżę od podszewki. I uważam, że dla dzisiejszej młodzieży – jeśli myślą poważnie o tym zawodzie – to jedyna droga. Jak człowiek nie nauczy się przystawiać mikrofonu do konkretnych instrumentów w odpowiedni sposób – zgodny z tym, co zamierza osiągnąć brzmieniowo – żadna wtyczka czy sprytny algorytm ani nawet najlepszy system nie pomoże. Jeśli nie wie, jak działa symetryzator sygnału i jak rozwiązywać problemy z pętlami mas na scenie, to może mieć najlepsze tzw. „ucho”, ale nie będzie dobrym fachowcem. Tu trzeba być wszechstronnym, a jednocześnie otwartym na wiedzę i … pokornym. Wtedy lepiej się pracuje, a i starsi koledzy chętniej podzielą się wiedzą z kimś młodszym. Ale przepraszam, bo zebrało mi się na umoralniające przemówienia.
Jarek Kierkowski podczas realizacji koncertu na rynku we Wrocławiu – lato 2002 (fot. archiwum Konsbud Audio).
MZ: Wspomniał Pan już o pracy w firmie – czy współpracował Pan też z jakimiś konkretnymi wykonawcami?
JK: Tak, takich składów było kilka. Z drugiej strony – należy pamiętać, że w latach dziewięćdziesiątych tylko kilka zespołów mogło sobie pozwolić na posiadanie własnego realizatora. Tak między innymi zacząłem współpracę jako monitorowiec legendarnego zespołu Maanam. Zresztą – jak zwykle – odbyło się to… przypadkiem. Nie – ustaliliśmy już, że w życiu nie ma przypadków. Z Maanamem jeździł wtedy Robert Torz i był jedynym realizatorem akceptowanym przez zespół. Od strony frontu pracował z nimi Jarek Kardaś – znakomity realizator z Olsztyna, który miał za sobą również doświadczenia studyjne ze studia radia Olsztyn. Ponieważ Robert w tamtym czasie rozpoczął równolegle pracę z zespołem Perfect, która – o ile się orientuję – trwa do dzisiejszego dnia, zaczęły się problemy z nakładaniem terminów Maanamu i Perfectu. I tak kiedyś po prostu pojechałem na zastępstwo za Roberta z Maanamem, po długich przekonywaniach Mateusza Labudy, który był wtedy tour managerem Maanamu, że dam radę i będzie dobrze. Okazało się, że było całkiem nieźle i zostałem zaakceptowany jako druga osoba, która mogła realizować monitory dla Maanamu. Pamiętam, że wtedy praktycznie nie było możliwości, żeby ktokolwiek inny niż Robert czy ja pojawił się za konsoletą na scenie. Cieszyliśmy się zaufaniem zespołu i myślę że w tamtych czasach – a zdarzało się jeszcze wtedy, że nie wszystkie monitory na scenie grały tak samo, mimo tego, że teoretycznie były takie same – dawaliśmy artystom niezłą dawkę komfortu i bezpieczeństwa. Ta sielanka trwała jakieś dwa, trzy lata aż wreszcie – co tu dużo mówić – trafiłem na aparaturę, która w żaden, ale to absolutnie żaden, sposób nie spełniała naszego rideru. Mówiąc wprost nie nadawała się do zagrania – bądź co bądź – niełatwego koncertu, bowiem Kora była niezwykle wymagająca, jeśli chodzi o jakość miksu i warunków odsłuchowych. Próbowałem przekonać Mateusza Labudę, że w tych warunkach i na takim sprzęcie, to się po prostu nie może udać, ale finalna decyzja była taka, żeby jednak spróbować zagrać na tym, co było do dyspozycji. Oczywiście – tak jak przewidywałem – nie udało się, a że solistka była nad wyraz ekspresyjna, to był mój ostatni koncert z tym składem. Dziś się z tego śmieję i powtarzam jako przestrogę młodszym kolegom, aby nie próbowali naciągać na siłę kołdry, która ma rozmiar chusteczki, wtedy – oczywiście – nie było mi do śmiechu. Choć to stara historia sprzed kilkunastu, może nawet 20 lat, to wiem, że dziś też niestety zdarzają się takie sytuacje, gdzie rzeczywistość zastana na miejscu koncertu versus wymogi wpisane w rider znacząco się rozmijają. Na szczęście rynek sam weryfikuje takie sytuacje i mam nadzieję, że będzie ich coraz mniej, podobnie zresztą jak rozdmuchanych do nieskończoności riderów, mających chyba tylko na celu połechtanie ego osoby piszącej ów rider. Wydaje się, że tu zmierzamy do normalności i rośnie świadomość zarówno klientów, czyli teamów produkcyjnych, realizatorów, jak i usługodawców, czyli firm nagłośnieniowych. Wracając do początku pytania: aktualnie wracam niejako do korzeni i zaangażowałem się w produkcję wraz ze znakomitym zespołem wokalnym – właściwie boys bandem śpiewającym a capella – Avocado. Przygotowujemy nowy materiał i mam nadzieję, że to będzie naprawdę ciekawa produkcja.
Magdalena i Włodzimierz Pospiech, założyciele Konsbud Audio. (fot. Ł. Kornafel)
ŁK: Pamięta Pan pierwsze sprzedaże, w których brał Pan udział po dołączeniu do teamu Konsbud?
JK: Szczerze mówiąc, już chyba nie pamiętam. Praktycznie od początku działałem na kanwie rynku koncertowego, ale z uwagi na doświadczenia studyjne pracowałem także w tym rejonie. Konsbud Audio dystrybuował wtedy produkty znakomitej marki SPL i pamiętam, że w parze z produktami Neumann i Tannoy, jakie mieliśmy w ofercie, był to mocny punkt sprzedażowy. Pamiętam natomiast bardzo dobrze moment, kiedy ówczesny prezes firmy, a mój późniejszy teść, Włodzimierz Pospiech zlecił mi zajęcie się rynkiem radiowym. O radiu miałem wtedy pojęcia tyle, że wiedziałem mniej więcej o tym, iż mamy trzy programy Polskiego Radia i dwie duże stacje komercyjne. Z jedną z nich zresztą miałem jakąś styczność zawodową z racji tego, że w Fotis Sound pracowałem nad sławną jubileuszową Inwazją Mocy, na której mieliśmy same gwiazdy jak Joe Cockera, Scorpions, Pet Shop Boys itp., ale poza tym moja wiedza na temat technologii i sposobu pracy rozgłośni radiowych była raczej nikła, jeśli nie zerowa. Pamiętam, że musiałem się wtedy bardzo szybko nauczyć, o co chodzi i jak rozmawiać z klientami z tego obszaru. Wpadłem wtedy na pewien pomysł. Doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie zapamiętać parę słów-kluczy, żeby w ogóle złapać jakiś kontakt z kolegami radiowcami. Klient musi mieć świadomość, że sprzedawca mówi tym samym językiem i że będzie w stanie zrozumieć jego problemy i specyfikę pracy. Po kilku wizytach wiedziałem już, co to jest G722 i G711, a więc algorytmy kodowania dźwięku do przesyłów telekomunikacyjnych. Wiedziałem, że trzeba pytać o kodeki i o to, jak idzie współpraca z dostawcami łączy telekomunikacyjnych. To otwierało drogę do natychmiastowych rozmów o innych sprawach i – jak myślę –pokazywało, że facet, który przyjechał z Konsbud Audio, to swojak. Wie, z czym się borykają ludzie w radiowym fachu. Oczywiście taki fortel nie mógł trwać wiecznie – to było rozwiązanie na chwilę i musiałem bardzo szybko zrozumieć i nauczyć się zarówno techniki radiowej, języka radiowców oraz poznać radiowy tzw. workflow itp. Dziś realizujemy największe w kraju projekty radiowe, mamy w zespole znakomitych fachowców, a ja jestem wdzięczny mojemu teściowi, że w tamtym czasie zmobilizował mnie do poznania zupełnie nowych wtedy dla mnie obszarów. Pamiętam też, że woziłem wtedy w samochodzie ze cztery zestawy garderoby. Jeden na spotkania z szefami techniki ośrodków nadawczych, czyli po prostu garnitur, który w tamtych czasach był normą, drugi dla klientów z rynku live sound, czyli T-shirt i bojówki i ze dwa inne tzw. przejściowe. Potrafiłem wtedy przez dwa tygodnie prawie nie wysiadać z samochodu z uwagi na olbrzymią liczbę spotkań i wizyt u klientów, a w weekend jeszcze zaliczyć dwa, trzy koncerty, gdyż w okresie przejściowym pracowałem jeszsze dla Fotis Sound. Generalnie, to były naprawdę ciekawe czasy. Trzeba pamiętać, że było nas w firmie – tym razem mówię o Konsbud Audio – prawie trzykrotnie mniej w stosunku do dnia dzisiejszego.
ŁK: Firma Konsbud Audio w pierwszych latach swojej działalności była bardzo mocno związana z rynkiem studyjnym.
JK: Tak, wspominałem już o tym, ale stanowczo mocniejszym akcentem był rynek radia i telewizji. Studer, a potem Stage Tec, Neumann i Sennheiser, to były mocne broadcastowe marki. Zresztą Konsbud Audio w latach 2000-2006 wykonał największą instalację cyfrowej sieci dźwiękowej w Europie Środkowo-Wschodniej. Była to operacja przeniesienia infrastruktury audio w siedzibie, a właściwie w siedzibach, Polskiego Radia w Warszawie z domeny analogowej na cyfrową. Zostały wtedy połączone budynki na ul. Malczewskiego, Woronicza i siedziba Trójki. Potem doszło do tego jeszcze studio w Sejmie. To była gigantyczna operacja. Aby to zobrazować mogę tylko powiedzieć, że na ruterze głównym jest skrosowanych obecnie ok. 2 000 punktów krosowniczych, a w czterech budynkach znajduje się ponad 20 jednostek typu base device połączonych światłowodami z ruterem głównym. Oczywiście od tamtego czasu system był kilkukrotnie rozbudowywany i modernizowany, niemniej jednak, to daje wyobrażenie o skali zjawiska.
ŁK: Jakie były pierwsze marki z obszaru instalacji stałych, które trafiły do Państwa oferty?
AP: Jedną z pierwszych, ale jakże ważnych marek, jakie pozyskaliśmy w tym obszarze, była nieznana jeszcze wtedy firma d&b audiotechnik. Dobrze to pamiętam, w kwietniu 2003 roku po blisko dziesięciomiesięcznych rozmowach, spotkaniach, itp. zostaliśmy wyłącznym dystrybutorem tej znamienitej marki na polskim rynku. Nikt nie słyszał w Polsce o takich zestawach głośnikowych – pierwsze lata to dziesiątki prezentacji, a efekt znikomy. Ale my jesteśmy znani z wprowadzania produktów na rynek, robimy to metodycznie, konsekwentnie.
JK: Innym ważnym elementem było wprowadzenie do naszej oferty produktów Allen & Heath, Audio-Technica i AVID. Takie portfolio zapewniło nam możliwość zaoferowania klientom pełnego toru elektroakustycznego – od mikrofonów, poprzez konsolety, wzmacniacze mocy aż do głośników i systemów predykcji oraz zarządzania.
ŁK: Jak wyglądały początki sprzedaży produktów flagowych marek jak d&b audiotechnik, AVID (wtedy jeszcze Digidesign), Audio-Technica?
JK: d&b znalazło się w firmie za sprawą Piotrka Jankiewicza, dyrektora działu projektów i realizacji Konsbud Audio. To Piotr przyniósł skądś informację o nowym wtedy dla nas, jeszcze nieznanym producencie, którego produkty jednak zaczęły się cieszyć entuzjastycznymi opiniami na zachodzie Europy. Proces negocjacyjny trwał dość długo, bo niemiecki partner stawiający na utrzymywanie najwyższych standardów, zarówno w sferze technologii, jak i w sferze rozwoju biznesu, sprzedaży, pozycjonowania marki itp., chciał być w 100% pewnym, że dobiera sobie partnera, który będzie prezentował wysoki poziom pod każdym względem. Sprawdzano nasze kompetencje, zasoby finansowe i ludzkie, rozeznanie rynku, długofalową wizję rozwoju firmy itp.
ŁK: Jak zmienił się profil firmy Konsbud Audio? Dzisiaj Państwa firma to już nie tylko dystrybutor sprzętu, ale także marka zajmująca się kompleksowym wdrażaniem rozwiązań skrojonych według potrzeb klientów w tym rozwiązań AV?
JK: Dokładnie. Dystrybucja to bardzo ważny, ale wciąż tylko jeden z filarów naszej firmy. Rynek podlega nieustannym przemianom i z każdym rokiem ta dynamika zmian przybiera na sile. Dziś nie można już patrzeć na to, co dzieje się tu i teraz, bo to, co widzimy w tej chwili, to tylko skutki procesów, które zaczęły się jakiś czas temu. W związku z tym musimy nie tylko patrzeć w przyszłość, ale wręcz estymować prawdopodobne scenariusze rynkowe, społeczne czy socjologiczne, które mogą być naszym udziałem i które prawdopodobnie będą kształtowały naszą rzeczywistość w najbliższych latach. Kto z nas przedsiębiorców nie zrozumie tego, ten – w najlepszym razie – nie będzie w stanie rozwijać swojego biznesu, zaś w najgorszym scenariuszu – zostanie zmarginalizowany. Przyznam szczerze, że dziś podejmujemy wiele inicjatyw, które mają zachęcać naszych klientów do spoglądania w przyszłość i do podejmowania wysiłków mających na celu przygotowanie szeroko rozumianej branży w naszym kraju, do stawienia czoła nadchodzącym wyzwaniom, jakimi są dynamiczne zmiany na rynku pracy, rozwój nowych technologii i niepraktykowanych do tej pory sposobów pracy (np. tzw. remote production z wykorzystaniem technologii IP), czy wreszcie nieunikniona konkurencja z firmami spoza naszej zachodniej granicy, bo to z pewnością nas czeka. Ponieważ jesteśmy obecni w zasadzie we wszystkich sektorach rynku audio/video/broadcast, mając dość szerokie spektrum, możemy obserwować zmiany rynku zarówno z perspektywy mikro, jak i z nieco szerszego horyzontu. Jeśli w każdym z tych obszarów widzimy podobne zmiany, oznacza to, że mamy do czynienia z ogólnym trendem. Wracając do postawionego pytania – fakt, że mamy bardzo rozległy obszar działania, daje nie tylko możliwość zbierania informacji o rynku i analizowania ich pod kątem szerszych zmian, ale również – bardzo przyziemnie – stanowi o stabilności naszej organizacji i minimalizuje ryzyko wynikające z fluktuacji na poszczególnych rynkach. To jest po prostu dywersyfikacja działań, a co za tym idzie dywersyfikacja ryzyka. Z drugiej strony, chęć prowadzenia tak szerokich działań niesie za sobą ryzyko przeinwestowania i niekontrolowanego wzrostu kosztów operacyjnych. Znamy wiele przykładów firm, które próbując być aktywne na zbyt wielu rynkach, popadały w tarapaty albo obniżały jakość swoich usług, nie będąc w stanie prowadzić polityki jakości w wielu obszarach jednocześnie.
ŁK: Bardzo istotnym obszarem Państwa działalności jest również sprzedaż rozwiązań dla rynku Broadcast. Jak wyglądały początki działalności w tym obszarze i jakie były pierwsze marki, które dołączyły do dystrybucji?
JK: Wspominałem przed chwilą o budowaniu oferty, która zapewnia możliwość dostarczenia pełnego toru elektroakustycznego. Na rynku instalacji radiowych tę rolę pełniły marki DHD Audio, Stage Tec oraz w późniejszym okresie Genelec. Dziś, w połączeniu z mikrofonami Audio-Technica i interkomami Green-GO, jesteśmy w stanie zapewnić kompleksowe wyposażenie studia radiowego praktycznie w każdym rozmiarze i na każdym poziomie zaawansowania, począwszy od małego radia internetowego aż po olbrzymie kompleksy nadawcze produkujące dwa lub trzy niezależne programy, z kilkoma studiami emisyjnymi, montażowniami itp. Ale pierwszymi markami z jakimi historycznie pojawiliśmy się na rynku audio były: Neutrik, Studer – dziś już chyba niestety kompletnie wyparty z rynku, a w zasadzie zmarginalizowany przez nowego właściciela (nota bene jest to doskonały przykład tego, jakie dynamiczne zmiany rynkowe mogą nasz czekać w najbliższej przyszłości) – i Sennheiser. Potem, jak już wspominałem, dołączyły do nich DHD Audio i Stage Tec.
ŁK: Jak oceniacie Państwo rynek pro audio i zmiany, które na nim zaszły na przestrzeni tych 30 lat działalności?
JK: Trzydzieści lat to albo ogrom czasu albo zaledwie chwila – zależy, jaką miarę do tego przyłożymy i w obrębie którego działu fizyki będziemy się obracać. Dla firmy handlowej, a także dla rynku, to sporo czasu. Ja sam mogę się odnosić do moich 20-letnich doświadczeń na tym rynku. Wtedy znacząco odstawaliśmy od krajów Europy Zachodniej w zasadzie pod każdym względem. Dziś nie powinniśmy mieć już praktycznie żadnych kompleksów. Jeśli chodzi o kapitał ludzki, jesteśmy bez wątpienia w europejskiej czołówce. Dysponujemy także najbardziej nowoczesnym sprzętem. Rozwój naszego rynku hamują jednak dwie rzeczy: niewspółmierna – w porównaniu z Zachodem – ilość kapitału, jaki nasi przedsiębiorcy i instytucje mają do zainwestowania oraz ciągle jeszcze słaba organizacja pracy. Tylko niewielka liczba firm z naszej branży buduje struktury organizacyjne i wprowadza procesy zarządcze. Zbyt wiele organizacji, zwłaszcza na rynku koncertowym, operuje na zasadzie zarządzania przez właściciela, który prowadzi często biznes na zasadzie „one-man show”. Oczywiście kapitan musi być na okręcie jeden, ale jeśli ma do pomocy inteligentnych i wykształconych oficerów, to powinien wnikliwie wsłuchiwać się w ich rady, a potem świadomie i odważnie decydować. Dziś klienci naszych klientów chcą rozmawiać z partnerami biznesowymi, a nie z organizacjami, w których wszystko mieści się w głowie właściciela, który zajmuje się wszystkim: od współpracy z biurem rachunkowym począwszy na punktach zamocowania wyciągarek na kolejny koncert skończywszy. Drugi istotny element to braki kadrowe. Ten rynek musi się profesjonalizować, ale nie od strony technicznej, bo choć tu nauka trwa całe życie, to osiągnęliśmy naprawdę niezły poziom, ale właśnie od strony zarządzania organizacją biznesową, a taką jest każda działalność gospodarcza. Widzimy z kolei z roku na rok, iż klienci instytucjonalni toną w gąszczu przepisów i regulacji oraz – nierzadko – poddawani są chwilowej presji, nie zważając czasem na długofalowe skutki swoich decyzji inwestycyjnych. Przysłowie „mądry Polak po szkodzie” niestety działa i w wielu miejscach doraźny cel finansowy w postaci chwilowych oszczędności często powoduje podejmowanie decyzji, które w dłuższym rozrachunku są nieracjonalne. Na szczęście, mimo coraz trudniejszych warunków zewnętrznych, widzimy też pozytywne przykłady przemyślanego inwestowania i chwała tym menedżerom, którzy nie boją się podejmowania odważnych, ale przemyślanych decyzji. Generalnie wydaje mi się, że jeśli nie nadciągnie jakiś globalny kryzys finansowy, to nasz rynek ma przed sobą kapitalne perspektywy rozwoju. Jeśli do tego dodamy naszą polską zaradność i operatywność, jestem pewien, że osiągniemy wspólny sukces. Innym istotnym elementem, jaki powinien determinować działania wszystkich podmiotów na naszym rynku, jest ciągłe dążenie do współpracy, gdziekolwiek tylko jest to możliwe, zamiast kreowania wewnętrznej konkurencji. Pamiętajmy, że firmy z zachodniej części naszego kontynentu dysponują dużo większym kapitałem inwestycyjnym, stąd musimy patrzeć w tamtą stronę, a nie trwonić czas i energię na wewnętrzne spory i nierzadko konkurowanie ceną. Podsumowując, jeśli tylko zachowamy oczy i umysły szeroko otwarte, jeśli nie osiądziemy na laurach zaspokojeni chwilowym boomem gospodarczym, to jestem pewien, że nie tylko przed Konsbud Audio, ale i przed całą branżą roztaczają się bardzo pozytywne scenariusze. Ale jak zwykle – najwięcej zależy od nas samych i naszej motywacji do pracy.
Zespół Konsbud Audio wraz z założycielami przed siedzibą firmy (fot. Marshall Media).
ŁK: Jakie są Państwa główne plany na kolejne lata rozwoju firmy?
JK: Zdecydowanie planów mamy sporo. Zwykle jest ich więcej, niż możliwości ich realizowania. Ktoś mógłby rzec, iż planowanie, a potem brak wykonania, to tzw. słomiany zapał. Niemniej jednak uważam, że z uwagi na niezwykle dynamiczne zachowania rynku, lepiej mieć dziesięć planów w zanadrzu, a w odpowiednim momencie wdrożyć dwa lub trzy z nich, niż albo nie mieć ich w ogóle albo mieć dwadzieścia planów rozpoczętych w tym wszystkie nieukończone. Mówiąc wprost: bardzo uważnie monitorujemy rynek i staramy się tworzyć w miarę realistyczne scenariusze w wielu wariantach. Ale generalnie jesteśmy raczej zwolennikami ofensywnej ewolucji niż rewolucji. Jak uczy historia, rewolucje zazwyczaj są wywoływane przez krzykaczy, którzy czasem nie mają zbyt wiele do powiedzenia. Poza tym uważam, że za dużo ich mieliśmy w naszej historii, podobnie zresztą jak i powstań, więc ułańską fantazję wolę wykorzystywać w wyzwaniach sportowych, ale nie w biznesie. W biznesie hołduję zasadzie dynamicznego planowania z organicznym i metodycznym wykonaniem i tego się w Konsbud Audio staramy trzymać.
MZ: Konsbud Audio ma na koncie szereg prestiżowych nagród i osiągnięć. Jaka jest Państwa recepta na sukces?
AP: Ciężka praca, baczne obserwowanie rynku i pozytywne emocje.
JK: Nic nie działa tak destrukcyjnie jak niedobre emocje. Jak przegrywa się ważny kontrakt (szczerze mówiąc, rzadko nam się to zdarza, bo albo nie wchodzimy w jakieś obszary czy projekty, albo jeśli już wchodzimy, to na 110%), to taka utrata projektu czy inne niedobre z punktu widzenia spółki zdarzenie, powinno natychmiast powodować dogłębną analizę: gdzie popełniliśmy błąd? Co mogliśmy zrobić lepiej? Utyskiwanie na konkurencję i narzekanie jak to zaniża ceny lub psuje rynek, niczego nie dadzą. To jest kierowanie energii firmy i zespołu w niewłaściwą stronę. Trzeba myśleć pozytywnie. Cytując znane motto: „umysł jest jak spadochron – lepiej działa, gdy jest otwarty” (wiem, bo przekonałem się o tym kilkaset razy wyskakując ze sprawnego samolotu). Jeśli miałbym komukolwiek cokolwiek poradzić to powiedziałbym: „Nie skupiaj się na negatywnych aspektach czy działaniach konkurencji. Bądź kreatywny i nie bój się iść własną ścieżką. A już na pewno – nie narzekaj, bo będziesz sam zastawiał na siebie ograniczenia”. Tylko tyle i aż tyle.
MZ: Często można Panią spotkać na targach czy organizowanych przez Waszą firmę prezentacjach. Preferuje Pani aktywny styl zarządzania czy przysłowiową pracę za biurkiem?
AP: Jako prezes firmy jestem też członkiem całego zespołu i chcę, by pracownicy czuli moje wsparcie. Jak Pan zauważył, uczestniczę w większości prezentacji – ostatnio spotkaliśmy się w Trójmieście na Apart Audio Roadshow, z którym jeździliśmy po Polsce; od ponad dwudziestu lat spotkać mnie można na wszystkich targach, w których firma bierze udział. Lubię spotykać się z klientami, dilerami, słuchać ich opinii na temat rynku. Ale na pracę za biurkiem, a raczej przed komputerem (bo nie zawsze jest to biurko) też trzeba znaleźć czas, więc moja doba jest dosyć długa.
MZ: Na co znajdujecie czas poza pracą?
AP: Jesteśmy chyba niezłymi rodzicami (a w każdym razie bardzo się staramy, aby na takie miano zasłużyć). Mamy dwóch wspaniałych chłopaków – starszy połknął bakcyla dziennikarstwa i kształci się w tym kierunku, młodszy trenuje na poważnie narciarstwo alpejskie, w poprzednim sezonie był wicemistrzem Młodzieżowego Pucharu Polski, teraz jego celem jest dotarcie z czasem do Pucharu Europy, więc przed nim wiele pracy, a przed nami wiele wyzwań, zarówno finansowych, jak i logistycznych. Oprócz dwóch synów mamy jeszcze dwa konie, a właściwie klacze (dla równowagi w rodzinie). Jedną przywieźliśmy znad morza, gdzie miała nienajlepsze warunki życia, oswoiliśmy ją – a właściwie zrobił to Jarek, spędzając z nią codziennie długie godziny po pracy…
JK: Miałaś mi to trochę za złe!
AP: No tak, bo trudno było uwierzyć, że codziennie wracasz o 23 od konia ze stajni!
JK: Tak, trochę tak to było. Nasza klacz po swoich doświadczeniach u poprzednich właścicieli bardzo bała się ludzi, miała do tego chyba wszystkie możliwe choroby, a odbudowanie w zwierzęciu zaufania do człowieka niestety wymaga wiele cierpliwości i pracy. Podobnie jak w biznesie – nadszarpniętego zaufania nie da się odbudować z dnia na dzień. Dlatego tak ważne jest etyczne, rzetelne i uczciwe postrzeganie i prowadzenie interesów. Oczywiście pieniądze są ważne i w końcu celem istnienia każdej komercyjnej organizacji jest generowanie pozytywnych wyników finansowych, ale nie można zapominać o etycznej stronie prowadzenia biznesu i postrzeganiu go jako pracy twórczej ku dobru wspólnemu. A do tego jest konieczne zaufanie. Udało mi się oswoić naszą klacz i przekonać ją, że warto znowu zaufać człowiekowi, ale nie było to łatwe.
AP: Drugą klacz, a właściwie opiekę nad nią w postaci wirtualnej adopcji, sprezentowali nam na ostatnie święta pracownicy.
ŁK: Które z Was, w takim razie, jeździ konno?
AP: Wszyscy, cała czwórka. Ale Panem naszej Luny jest ewidentnie Jarek. To jego rozpoznaje po krokach i traktuje jak partnera.
JK: Nie poczuwam się do roli „Pana”. No, może trochę jestem przez nią traktowany jak przewodnik stada, ale to w sumie chyba komplement. To koń, który ma zachowania psa. Chodzi luzem przy nodze, skręca na komendę – ba – wstydzi się, gdy zrobi coś nie tak! Nasza Luna to niezwykle inteligentne zwierzę, stąd bardzo specyficzny i osobisty rodzaj relacji między nami się wykreował…
Agnieszka i Jarek na nartach w Austrii. (fot. archiwum prywatne)
MZ: Rozumiem, że jeśli nie w biurze, można Was spotkać w stajni lub na stoku narciarskim?
AP: Jeszcze w górach. W związku z pasją naszego młodszego syna, jak i wspomnieniami sprzed lat Jarka, gdy wspinał się po górach, kupiliśmy w zeszłym roku mieszkanie w Kościelisku z pięknym widokiem na całe pasmo Tatr – i tam wypoczywamy najchętniej.
JK: Jak wspomniała Agnieszka – góry to dla mnie moje miejsce na ziemi. Kiedyś, w okresie studiów, byłem dość aktywnym wspinaczem skałkowym. Potem na wiele lat zarzuciłem ten sport, a w zasadzie mówię. że to było dwadzieścia parę lat temu i dwadzieścia parę kilogramów temu. Niemniej jednak mam zamiar odkurzyć sprzęt i – już nie sportowo, ale raczej by obcować z górami – zamierzam powoli wrócić do tej aktywności, bo na wspinaczkę jako sport w moim wieku jest już za późno. Zresztą – nie mam takich ciągot. Człowiek z biegiem lat chce już mniej ryzykować, tym bardziej, że czujemy się odpowiedzialni zarówno za firmę, jak i za rodzinę. Mam za sobą parę lat skakania na spadochronie w sekcji skydive aeroklubu warszawskiego i już mi wystarczy adrenaliny. Zdarza mi się rekreacyjnie nurkować, ale zdecydowanie to, co kocham najbardziej, to góry w wydaniu narciarskim. Ścigam się amatorsko w lidze tzw. oldboyów, dwa lata temu udało mi się zostać wicemistrzem Mazowsza w slalomie gigancie, punktuję też od czasu do czasu w Pucharze Polski Amatorów. Trudno żeby było inaczej, jeśli dopinguje mnie młodszy syn, a on już naprawdę trenuje jak zawodowiec, choć oczywiście jeszcze nim nie jest. Ostatnio w ramach treningów kondycyjnych zlecił mi bieganie interwałów, twierdząc że nabijanie pustych kilometrów w stałym tempie biegowym w Łazienkach, koło których mieszkamy, nie powoduje progresu treningowego. Oprócz nart alpejskich w wydaniu quasisportowym bardzo sobie cenię narciarstwo skiturowe. To trochę paralela do wprowadzania nowej marki na rynek. Najpierw trzeba długo podchodzić, żeby na koniec zjechać w dziewiczym śniegu. Nagrodą są chwile ciszy spędzone z dala od ludzi, wyciągów, tras narciarskich itp. Trzeba się sporo napracować i z pokorą pokonywać wysokość. To uczy wytrwałości w biznesie. Nota bene, podczas biegania i w górach przychodzą mi do głowy zwykle najlepsze biznesowe pomysły. Udaje mi się więc łączyć przyjemne z pożytecznym.
Z okazji naszego 30-lecia życzymy wszystkim naszym partnerom i klientom wszystkiego najlepszego
Rozmawiali: Łukasz Kornafel i Marcin Ziniak, Muzyka i Technologia